|
Odp: Ciekawostki, opinie, komentarze z kibicowskiej Polski - 25/01/2008 10:16
Znalezione na kibice.net ale warte przeczytania.
artykul ukazal sie w "Niezalezna Gazeta Polska"
Ja Kibol
Pamiętam, jak w latach 90. "Polityka" przygotowywała ociekający krwią materiał o kibicach na okładkę. Przywódca kibiców Lecha Poznań objaśnił jej dziennikarzom, że fani tej drużyny stosują niezwykle nowoczesne metody chuligańskie. W czasie meczu Lecha specjalnie przeszkolone psy przenosiły do sektora gości telefony komórkowe (wówczas rzadkość), by można było kulturalnie zadzwonić i umówić się na bijatykę. Dziennikarze "Polityki" opisali powyższe jako odkrycie ich wstrząsającego dziennikarskiego śledztwa. Zadrżały czytające gazetę salony przerażone wizją, że i pod ich drzwiami zaszczekać może kiedyś przeszkolony pies z telefonem komórkowym w zębach.
Nie muszę pisać, że z kawału kibica, który zakpił z dziennikarzy pragnących przedstawić go jako tępego dresiarza, płakała w tym czasie ze śmiechu cała kibicowska Polska. Minęło kilkanaście lat i w pisaniu o kibicach niewiele się zmieniło. Niedawne liczne teksty "Gazety Wyborczej" o strasznych kibolach czy artykuł w "Polityce" "Piłka i pałki" to nadal czysty Monty Python.
Jak działa medialny Matrix
Trudno mi się wczuć w sytuację czytelników tego tekstu, którzy ani sami nie chodzą na mecze, ani nie mają kibica w rodzinie czy wśród przyjaciół. Medialny obraz kibiców nie ma bowiem nic wspólnego z rzeczywistością.
Zapewne stadion to dla niektórych z Państwa miejsce, w które nie poszliby Państwo nigdy w życiu. Bo ponoć ciągle dochodzi tam do bijatyk i awantur wywoływanych przez pijanych, łysych osiłków, którzy demolują wszystko, co stanie im na drodze. Być może na tym wizerunku pojawiła się u Państwa jakaś drobna rysa, znak zapytania. Ot, np. kiedy kibice organizowali marsze po śmierci Jana Pawła II. Albo jeśli mają Państwo kibica w dalszej rodzinie. I okazuje się być nie jakimś mutantem, a człowiekiem mającym dwie nogi i ręce, z pozoru - pewnie doskonale się kamufluje - całkiem sympatycznym.
Sam także należę do takich osobników. Chodzę na mecze od lat 80. i nigdy nie spadł mi włos z głowy, chyba że w wyniku postępującego łysienia. To telewizja wymyśla te awantury? - zapytają Państwo. Nie, nie wymyśla. Rzecz jednak w proporcjach.
Powiedzmy, że awantura wybucha na jednym na sto meczów. Wtedy Państwo, nie interesując się sportem, dowiadują się tylko o tym jednym. Pozostałe 99 spokojnych meczów opisanych zostaje w nieczytanych przez państwa serwisach sportowych. Ten jeden - na czołówce. Oczywiście w sposób odpowiednio sensacyjny, żeby czytelnik kupił gazetę. Kupuje więc i nabiera przekonania, że na stadionach trwa non stop horror. Tymczasem w stu meczach kibic uczestniczy średnio przez trzy lata.
Spytają Państwo: więc ten jeden mecz na sto byłby jednak dla nas niebezpieczny? Moja odpowiedź brzmi: także ten jeden mecz jest w 99 proc. przypadków zupełnie dla widza bezpieczny. Dlaczego? Jeśli np. na stadionie bije się 40 ludzi, a 10 tys. siedzi spokojnie, to dla mediów tematem jest tych 40, a nie pozostałe 10 tys. Zbliżenia wykrzywionych twarzy, zdjęcie osiłka kopiącego innego osiłka... W sam raz na czołówkę.
Bywa tak, że te pozostałe 10 tys. o strasznym zagrożeniu, które według mediów przeżyli, dowiaduje się... po powrocie do domu. Bo w czasie meczu nawet nie zauważyli, że gdzieś 100 m dalej doszło do bójki. Jak się ktoś nie pcha do bójki, to nie obrywa.
Znaczy to, że na meczu nie są Państwo wcale mniej bezpieczni niż na ulicy. Proste? Tak, ale nieefektowne dla mediów, bo to się nie sprzeda. Skąd więc wrażenie, że do awantur dochodzi ciągle? Cóż, co weekend w całej Polsce rozgrywane są, licząc z niższymi ligami, tysiące meczów. Dałoby się więc epatować jeszcze większą liczbą awantur, tylko że nie do każdej wioski docierają kamery.
Jak zostałem kibolem
Tytuł "Ja, kibol" to oczywiście mała prowokacja z mojej strony. Taki jednoosobowy protest wobec głupot wypisywanych przez moich kolegów dziennikarzy dzielących kibiców na tych dobrych i złych - właśnie "kiboli". Tak naprawdę nie czuję się wielkim kibolem - nie mam na swym koncie ani rekordowej liczby meczów wyjazdowych, znam też dziesiątki, jeśli nie setki, ludzi, którzy zrobili więcej dla mojego klubu. Ale myślę, że te ponad 20 lat chodzenia na mecze uprawnia mnie do zabrania głosu w czasie, gdy robią to ci, którzy są stanie uwierzyć w psa z komórką w pysku.
Była połowa lat 80., kiedy jako uczeń szkoły podstawowej, na początku w tajemnicy przed rodzicami, zacząłem chodzić na mecze poznańskiego Lecha. Mało kto pamięta dziś, że kibice nosili wówczas przeważnie długie włosy i modne było wśród nich słuchanie muzyki heavy metal. Chodziłem oczywiście tam, gdzie najmniej bezpiecznie. W sektorze pod zegarem, nazywanym "kotłem", rządził wówczas mający posłuch wśród kibiców lider Cygan.
Pierwsza wyprawa na mecz wyjazdowy? Pamiętam jak dziś. 1988 r. Finał Pucharu Polski w Łodzi, mecz Lech - Legia. Trofeum to znaczyło wtedy dużo więcej niż teraz. Wygraliśmy w karnych 3:2. Bohaterem był bramkarz Ryszard Jankowski, który obronił dwa karne. Potem był start w europejskich pucharach i dwa mecze ze słynną Barceloną trenowaną przez legendarnego Johanna Cruyffa. Na wyjeździe remis 1:1. U siebie - Lech wygrywał 1:0. Barcelona wyrównała. Potem karne, w których Jankowski znów świetnie bronił i Lech prowadził. Napastnik Bogusław Pachelski podbiegł do piłki. Wystarczyło jedno łatwe, udane kopnięcie i byłaby największa sensacja w historii polskiej klubowej piłki nożnej. Pachelski nie trafił. Takich przeżyć się nie zapomina, zwłaszcza, jeśli się ma 16 lat.
PRL wywierał oczywiście wtedy wpływ na atmosferę na stadionie. To po meczu, maszerując ul. Grunwaldzką, pierwszy raz znalazłem się w tłumie skandującym "Solidarność", a potem, na widok milicji: "MO-gestapo" czy "Znajdzie się pała na dupę generała". Poznaniacy bojkotowali oczywiście Gwardyjskie Towarzystwo Sportowe Olimpia. Nawet gdy - u końca PRL - Olimpia zajęła piąte miejsce w pierwszej lidze, wszyscy kibicowali słabszemu wtedy Kolejorzowi. I śpiewali: "Golęcin, Golęcin, piękna okolica, żeby nie milicja, byłaby stolica". Co do pięknej okolicy, to zresztą prawda.
W szarzyźnie PRL stadiony należały do nielicznych enklaw wolności. Tak w Polsce, jak i w innych krajach regionu. Dla młodszych czytelników: to był czas, w którym każda działalność musiała być pod kontrolą władzy, niezależnie, czy chodziło o zbieranie znaczków, czy o słuchanie muzyki. Władze początkowo nie doceniły ruchu kibicowskiego. Towarzysz Aleksander Oskin, I sekretarz Ambasady ZSRR w Polsce, mówił w 1988 r. na łamach młodzieżowego pisma "Zarzewie": "Dopóki byli to na przykład kibice piłkarscy, którzy z miłości do swojej drużyny nosili takie jak ona koszulki, emblematy - nie widziano powodów do niepokoju. A to był właśnie moment, kiedy Komsomoł powinien stanąć na czele tych grup i nadać im prawidłowy kierunek rozwoju".
Dziś, w 2008 r., ludzie polskiego odpowiednika Komsomołu rozdają karty w PZPN. W ruchu kibicowskim to im się nie udało.
Z synkiem w klubowych barwach
Chyba na początku lat 90. kibice ścięli włosy (nie znaczy to, że zostali skinami - w moim mieście skinów było może 30). Ja nie ściąłem, przez co - w połączeniu z moimi pierwszymi happeningowymi wyskokami - odgrywałem w "kotle" Lecha niezbyt nobilitującą rolę maskotki. Gdy wracałem z meczu autobusem linii 93, tradycyjnie namawiany byłem do deklamowania napisanego przeze mnie w wieku 15 lat, w pierwszej klasie liceum, wiersza pt. "Autobus".
Sięgając pamięcią do tamtych czasów, przypominam sobie całą galerię postaci, z którymi miałem okazję spotykać się w "kotle". Co robią dziś? Wspomnę najpierw o kilku, o których głośno. Jeden z nich należy do grona najpopularniejszych w Polsce raperów. Nie czuję się znawcą gatunku, ale trochę jego tekstów znam. Zostawiając na boku ideologie - niektóre z tych o mieście, dzielnicy, ludziach wydają mi się bardzo trafne. To zresztą nie jedyny raper z dawnego "kotła". O innym wiem, że uprawia ostry sport walki. Po różnych kolejach życiowych zapracował w nim na duże sukcesy. Niektórzy znaleźli pracę w klubie, w tym na kierowniczych stanowiskach. Nie potrafię szczegółowo ocenić ich pracy. Cóż. polska piłka to bagno. Ale mogę powiedzieć jedno - porównując okres, kiedy oni pojawili się w klubie i wcześniejsze rządy przeróżnych "działaczy" rodem z PRL, gołym okiem widać, że nowi, choć startowali z o wiele gorszych pozycji, popchnęli sprawy do przodu. No i potrafili dogadać się z kibicami, przez co w Poznaniu stadion jest pełen, a od jakiś kilkunastu lat nie było na nim żadnej rozróby.
Przestępcy? Tak, znałem i takich, o których przeczytałem potem, że trafili do mafii. Taką ofertę miała III RP dla młodych, dobrze zbudowanych ludzi. Ton mediów, z którego można by wywnioskować, że to kibice, a nie byli esbecy założyli mafię oraz że na mecze mojej drużyny chodzi 20 tys. mafiozów, wydaje się być jednak mimo wszystko lekką przesadą.
Setki tych, o których nie jest głośno, spotykam dziś nadal pod stadionem. Niektórzy przychodzą na mecz z młodym synkiem ubranym w klubowe barwy. Czasem, kiedy czekam przed meczem na tramwaj, stojąc na przystanku, któryś trąbi i zabiera mnie do swojego samochodu. Z tymi co przychodzą bez potomstwa, mogę napić się pod stadionem (oczywiście, łamiąc wszelkie możliwe zakazy) piwa.
Przekrój zawodowy? Nie będę precyzyjny, o tym nie rozmawia się dużo. Nie jestem jedynym dziennikarzem w tym gronie. Są tacy, co skończyli studia, inni mają firmy, jeszcze inni pracują jako robotnicy. Z najbliższych znajomych? Jeden jest rysownikiem satyrycznym, inny ma kiosk z gazetami, następny pracuje jako motorniczy, inny robi w markecie.
Domyślam się, że większość kolegów dziennikarzy kiepsko łapie o czym opowiadam. To taki dziwny świat, panie redaktorze. Ani pracujący fizycznie nie wydziwia tu nad bardziej wykształconym, że frajer (no chyba że na to zasłuży swoim pozerstwem). Ani bardziej wykształcony nie wydziwia nad robotnikiem, że na czymś się nie zna (no chyba że zachowa się jak prymityw). Może przesadziłem - pewnie czasem obaj trochę czasami wydziwiają, ale w żartach, przez cały czas czując się jedną rodziną.
"Wiele złego, bójki były"
O latach 90. rymuje ten, co został raperem: "Znam ekscesy stadionowe / Wszystkie te miejsca okropnych wojen / Pamiętam, co było dużo adrenaliny / Chłopak co ma dużo siły wiele złego, bójki były". Psycholog powiedziałby, że dla moich roczników tamte wydarzenia były odmianą zjawiska starego jak świat. Pierwsza wojenna ścieżka, na którą wyruszał Indianin, pierwsza wyprawa wojenna młodego rycerza... Otaczająca rzeczywistość nie dawała zbyt wielu propozycji przeżycia w sposób cywilizowany i w zgodzie z prawem podobnych, poszukiwanych w młodym wieku atrakcji i doświadczeń.
Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ludzie, którzy przeszli przez ruch kibicowski, są dziś jacyś normalniejsi. Niewolne od patologii kibicowanie wpajało jednocześnie wartości, których nie uczyło ani chore państwo, ani serwujące głupkowatą popkulturę media. Szkoła, uczelnia? Cóż, dawała mniejszą lub większą wiedzę. Ale nader często wychowywała karierowiczów i konformistów.
Kibicowanie nie dawało kasy, zmuszało do zdzierania gardła i całodziennego tłuczenia się pociągami, by dojechać na mecz na drugim końcu Polski. Uczyło przy tej okazji bezinteresownej przyjaźni, patriotyzmu, miłości do lokalnej wspólnoty, nonkonformizmu - wobec tych, co chcą nam coś dla własnej korzyści narzucać, odwagi, fantazji czy choćby poczucia humoru.
Że było to wychowanie kulawe i niedoskonałe? OK, tyle że rzeczywistość nie oferowała lepszych propozycji. Brak dziś przedwojennych odpowiedników Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" czy Strzelca. Choć działają, są niewielkie, nie otrzymują wsparcia od autorytetów. Instytucja łącząca patriotyczne wychowanie z zawodami sportowymi - to pachnie dziś w oczach autorytetów bojówką.
Moje doświadczenie całkiem prywatne - kiedy później trzeba było organizować jakieś ideowe inicjatywy, nieprzynoszące szybkich pieniędzy i kariery, jak Liga Republikańska czy Akcja Alternatywna Naszość, to właśnie na ludzi, którzy mieli w swoim życiorysie doświadczenie kibicowania można było liczyć. Innym przeważnie brakowało przekonania, inicjatywy, odwagi, czasu.
PZPN kontra kibice
"Kiedy umrę, pochowajcie mnie na polu karnym Cracovii, jeszcze po śmierci będę jej bronił" - pisał na emigracji w Londynie Zygmunt Nowakowski. Przedwojenny wiceprezes Cracovii był jednym z najdowcipniejszych felietonistów tamtych czasów, a oprócz tego dyrektorem Teatru Słowackiego i szefem Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami. To były czasy, kiedy redaktorami naczelnymi "Przeglądu Sportowego" byli kolejno pisarz Ferdynand Goetel i poeta Kazimierz Wierzyński. Notabene nie były to lata wolne od kibicowskich awantur - jak wspominał Nowakowski, przed krakowskimi derbami Cracovia-Wisła wszyscy "chodzili jak pijani albo pijani" i "dochodziło do krwi rozlewu, niekiedy w samym centrum miasta, głównie na przedmieściach, których nazwy mile pieszczą ucho, odznaczając się dźwiękiem szczególnie łagodnym: Zwierzyniec, Krowodrza, Grzegórzki. Zakrzówek, Czarna Wieś, Czarny i Czerwony Prądnik".
Moje pokolenie kibiców zetknęło się ze zdecydowanie innym środowiskiem działaczy sportowych. I nigdy nie miało złudzeń co do korupcji w polskiej piłce i pokroju osobników nią rządzących.
Rok 1984. Korespondencja z Moskwy w katowickim "Sporcie". "Chyba każde polskie dziecko wie coś o postaci Feliksa Dzierżyńskiego, wybitnego rewolucjonisty, bliskiego współpracownika Lenina. Sądziłem, że i ja wiem o nim niemało. Musiałem jednak przeżyć chwile wstydu..." - pisze dziennikarz Michał Listkiewicz. Znaliśmy te cytaty.
Działacze sportowi to był trzeci rzut karierowiczów z PZPR i jej młodzieżowych przybudówek. Trafne porównanie obecnego stanu tego środowiska przedstawił Mieczysław Piotrowski, niegdyś jeden z czołowych polskich sędziów, który w 1993 r. zrezygnował z sędziowania w proteście przeciw korupcji w polskiej piłce. To tak, jakby w polityce w 1989 r. władzę z rąk Jaruzelskiego przejął od razu Kwaśniewski. Zero zmian kadrowych. PZPN pozostał skansenem, który w nowe czasy przeniósł wszystkie patologie z czasów PRL i wzbogacił ich arsenał o nowe, związane z dopływem gotówki.
Słysząc o aresztowanych w ostatnich łatach działaczach PZPN, przypominałem sobie, czego na moich oczach dopuszczali się bezkarni i wszechwładni wówczas sędziowie piłkarscy Marian D. czy Wojciech R. I jak stojący tuż obok mnie kibic rzucił w bezsilnej złości w pana R. zdjętym z nogi butem.
Po 1989 r. media trąbiły o rzekomo powstającym społeczeństwie obywatelskim. W rzeczywistości wszelkie oddolne inicjatywy obywatelskie walczące z patologiami tłamszono w zarodku. Patologia piłkarska to jedna z nielicznych, która trafiła na zorganizowany opór zainteresowanych. Stadiony to jedne z niewielu miejsc, gdzie społeczeństwo obywatelskie zadziałało.
Kiedy w 1997 r. Jacek Dębski został ministrem sportu i wydawało się, że chce zrobić porządek z PZPN, na wszystkich stadionach skandowano jego nazwisko. Widząc, że praktycznie wszyscy kibice opowiadają się za zmianami, także media ostrożnie i umiarkowanie (w PZPN redaktorzy od sportu miewali kumpli) opowiedziały się po ich stronie.
Owi uważani przez media za tępaków kibole nie dali się nabrać na wszystkie obecne próby przebierania się PZPN-owskiego wilka w skórę jagnięcia. Listkiewiczowi nie pomogły w ich oczach żadne medialne triki. Nie pomógł mu nawet autentyczny sukces, gdy Polska dostała Euro 2012. Super, że mamy Euro, ale nie zmienia to nic, jak chodzi o potrzebę Pogońienia mafii z PZPN - odpowiadają kibice.
Nie mam wątpliwości, że to kibice i ich samoorganizacja wymusiła na mediach ich obecny krytyczny stosunek do PZPN. Redaktor Rafał Stec z "GW" nie zdaje sobie sprawy, że gdyby nie zwalczani przez niego "kibole", to być może nie mógłby dziś pisać w "GW" swoich krytycznych komentarzy o dinozaurach z PZPN. Przecież jego poprzednikiem w "GW" był... Michał Listkiewicz, który pisał felietony na początku lat 90. Wielce prawdopodobne, że gdyby nie nacisk złych "kiboli". to "GW" broniłaby dziś działaczy piłkarskich, jak broni zdegenerowanych postkomunistycznych elit prawniczych czy uniwersyteckich.
Policja - jak za czasów MO
Siłę kibicowskiej społeczności władza odczuła w 1998 r., gdy w Słupsku policjant zabił 13-latka Przemka Czaję. Policja i prokuratura ustaliły już, że chłopak zabił się, bo wpadł na słup.
Wydarzenia, w których miałem okazję uczestniczyć - przyjazd tysięcy kibiców, cztery dni manifestacji na ulicach i poparcie udzielone kibicom przez zwykłych mieszkańców - zmusiły prokuraturę, by przyznała się do "pomyłki". Wtedy za kibicami opowiedziała się też znaczna część mediów. Mam wrażenie, że gdyby do podobnych wydarzeń doszło dziś, gdy szaleje kampania przeciw "Kibolom", reakcja mediów byłaby zdecydowanie słabsza.
Dziś w ruchu kibicowskim zaszły wielkie zmiany i kibice, choć nie są bez winy, to rozrabiają znacznie rzadziej, jednak ich relacje z policją nie poprawiły się ani trochę. Na moim stadionie rozróby skończyły się, gdy... wycofała się z niego policja, zastąpiona przez ochronę zorganizowaną przez samych kibiców.
Poprawę tych relacji uniemożliwia przede wszystkim postawa policji, która zamiast profesjonalnych działań zbyt często stosuje, ochraniając mecze, metody rodem z głębokiego PRL. Skoro media piszą, że kibole to bandziory, to tym bardziej bezkarni czują się w relacjach z nimi policjanci. Wszak społeczeństwo oczekuje twardej postawy wobec bandziorów. Niestety, nazbyt często policja rozumie to zgodnie z zasadą "hulaj dusza, piekła nie ma". Ponieważ nie potrafi złapać prawdziwych sprawców rzadszych dziś przestępstw czy wykroczeń, łapie kogokolwiek i stawia mu kryminalne zarzuty. Co zrobi wobec braku dowodów prokurator? Na dwoje babka wróżyła, może przestraszyć się zarzutu mediów, że wypuszcza bandziora.
Od znajomych jeżdżących na "wyjazdy" nasłuchałem się ostatnio np. takiej opowieści: kilku młodych kibiców wyniosło, dla wygłupu, ze sklepu czekoladę truskawkową. Przyjechała policja. Jadący pierwszy raz od wielu lat na mecz mój rówieśnik poczuł się w obowiązku wyjść z autokaru i uspokoić nastroje, płacąc za szkody spowodowane przez małolatów. Gdy tylko wyszedł z autobusu, został aresztowany za... kradzież oraz groźby karalne wobec ochrony.
Po niedawnym meczu Legii Warszawa z Jagiellonią Białystok policjanci mieli pecha. Gdy pociąg z kibicami został obrzucony kamieniami, otoczyła go policja. Ponieważ stał on godzinami w polu, do policjantów wyszedł jadący w jednym z przedziałów razem z prezesem klubu radny LiD Krzysztof Bil-Jaruzelski. Policja, nie wiedząc, kim jest, natychmiast go aresztowała. Media poinformowano, że "próbował zniszczyć drzwi pociągu i wybić w nich okno".
Tymczasem według relacji kibiców, to policjanci wrzucający gaz łzawiący do pociągu zniszczyli drzwi. Sam radny relacjonował: "Po trzech godzinach postoju, w środku nocy próbowałem zapytać policjantów, co się dzieje i jak długo będziemy jeszcze stać. Ale z nimi nie dało się rozmawiać. Po chwili zostałem wywleczony z wagonu".
Z uwagi na pomoc prawną, jaką dysponował radny i brak jakichkolwiek dowodów jego winy, prokuratura go nie aresztowała. Gdyby na jego miejscu był zwykły kibic, z pewnością czekałby go trzymiesięczny areszt.
Cyrk PZPN i Nigdy Więcej
Pozytywne tendencje w ruchu kibicowskim zderzyły się ostatnio z absurdalną akcją PZPN, zorganizowaną wspólnie z mocno skrajną antyrasistowską organizacją "Nigdy Więcej". Wyznaczyły one listę symboli zakazanych na stadionach, od nazistowskich po... miecz Szczerbiec. Ten ostatni skreślono z listy dopiero po krytycznych artykułach w prasie.
Akcja PZPN i "Nigdy Więcej" (wspierana przez "GW") to najlepszy pomysł na propagowanie... nazizmu wśród kibiców. Oto przychodzą do nich przedstawiciele przeżartej korupcją, jak najbardziej słusznie nielubianej przez nich organizacji, która zabija od lat ich ukochaną dyscyplinę sportu. I ta organizacja ogłasza, co jest dobre a co złe. I jeszcze wygłasza przy tym pogróżki oraz wymachuje karami. Do tego jako autorytet, na który się powołuje, przedstawia organizację głoszącą skrajne poglądy, a nie np. niezależnego eksperta - np. historyka. Cóż, gdybym był nazistą, sam opłaciłbym PZPN i Nigdy Więcej, by zwalczały nazizm.
90 proc. kibiców nie zetknęło się z symboliką nazistów. To dzięki PZPN dowiedzieli się, że liczba "88" oznacza skrót od "Heil Hitler", bo "H" to ósma litera alfabetu. Kibice to naród przekorny, więc niedawną rocznicę powstania federacji uczcili transparentami: "100 lat z okazji 88. urodzin PZPN życzy armia Białej Gwiazdy. Chłopaki... trzymajcie się". Cyfra "88" zajmowała większość powierzchni transparentu.
Nieświęci kibice i pamięć JPII
Wielkim zaskoczeniem dla mediów był fakt, że gdy 2 kwietnia 2005 r. odszedł Jan Paweł II, to kibice jako pierwsi wyszli na ulice. To wokół nich powstały pochody mieszkańców. Dziennikarze z trudem ukrywali zniesmaczenie - czemu akurat oni?
Relacjonowałem trzy ostatnie pielgrzymki Jana Pawła II do Polski i nie byłem zdziwiony. Język, którym mówił papież, był zrozumiały także dla nieświętych. Gdy przyjechał do Wadowic, wymieniał miejscowości, nazwy ulic, kin, numery domów. "Na tamtych mówili ogórcorze" - wspominał kolegów. Kibic Cracovii z Watykanu starał się powiedzieć: znam świat, jego przywódców, ale ważniejsze jest dla mnie, że jestem stąd, z Wadowic, z Krakowa, z Polski. Wasze przywiązanie do kraju, miasta, ulicy, podwórka - to najważniejsza sprawa, to miłość do dzieła Stwórcy, jego wycinka, który powierzył wam.
Kibice w spontanicznym odruchu wyszli na ulice ponad podziałami, a wtedy "Gazeta Wyborcza", a za nią inne media, zachowując się jak słoń w składzie porcelany, ogłosiły, że skoro kibice tak kochają papieża, to mają się teraz pojednać i nigdy już nie bić. Oto reprezentantami środowiska kibiców, narzucającymi mu swoje idee, ogłosili się ci, którzy na co dzień ich nie znoszą.
Kakofonia, która dotarła do kibiców, brzmiała mniej więcej tak: Oto my, dziennikarze, wychowawcy, ludzie zdecydowanie bliżsi ideałom Jana Pawła II jesteśmy gotowi ewentualnie odnotować waszą choćby pozorną poprawę. Mimo że pochodzicie z marginesu i społecznych nizin, na które słusznie trafiliście, bo jesteście od nas głupsi. Ale posłuchajcie, co my, mądrzejsi, wam teraz mówimy: jak jeszcze raz któryś z was pobije się z drugim, to znaczy, że cała wasza obecna postawa to tylko nic nie warte pozerstwo.
Brzmiało to tak, jakby ktoś dał ultimatum dziennikarzom: teraz już nikt z was nigdy nie napisze nieprawdy. Bo inaczej uznamy, że wszyscy nie kochacie papieża. Rzecz najtrafniej skomentował Jerzy Pilch, facet nie z mojej bajki, ale będący kibicem: "Ich pojednanie było jednorazowym faktem, faktem historycznym, którego nie należy umniejszać. Natomiast kompletnym frajerstwem było sądzenie, że od tego czasu coś się zmieni i zapanuje zgoda na stadionach. Nie. Ale pamięć o tym chwilowym pojednaniu jest dobra".
Czy to dobrze, że kibice byli organizatorami marszów po śmierci Jana Pawła II? Cóż, pewnie powinny zareagować elity, jakieś stowarzyszenia tworzące społeczeństwo obywatelskie. Tyle że nie zareagowały, bo ich nie ma. Okazało się, że to mocno nieświęci kibice są naturalną tkanką lokalnych społeczności, skupiającą bezinteresowne, ideowe, aktywne jednostki, którym bliskie są najważniejsze dla wspólnoty wartości. Okazało się też, że jeśli chodzi o media, to można być pewnym jednego: nawet w najbardziej podniosłym momencie zareagują głupio.
A właśnie, że się zmienia
Gdy wkrótce doszło do kibicowskiej bójki, media zatryumfowały. A nie mówiliśmy? Nic się nie zmieniło, to bandyci, bydło. Tymczasem w ruchu kibicowskim właśnie zaczęło się zmieniać. A raczej mocno przyspieszyły zmiany zachodzące już wcześniej. Zaczął on ewoluować oddolnie, bez dyktatu medialnych wychowawców. I niekoniecznie w pożądanym przez nich kierunku.
Gołym okiem widać, jak wzrosło w ostatnich latach zaangażowanie kibiców w sprawy patriotyzmu, w budowanie i podtrzymywanie w erze komercyjnego telewizyjnego śmietnika tożsamości lokalnych wspólnot. Kibicowskie fora internetowe stały się miejscem dyskusji o nie tylko kibicowskich sprawach. Nie znaczy to, by ruch ten stał się polityczny, choć prawicowe sympatie kibiców Lechii czy Legii są ogólnie znane. Na polityków czujni na manipulację kibole patrzą z nieufnością. Zaangażowali się na poziomie obywatelskim, najważniejszych wartości.
W moim Poznaniu w rocznicę Czerwca '56 kibice przygotowali specjalną oprawę dla jej uczczenia. Składała się ona z pociętej na pasy flagi sektorowej z napisem: "Poznań '56", białych i czerwonych flag na kijkach oraz wielkiego transparentu: "Oddali swe życie ludzie wielcy, a prości, dla Ciebie i dla mnie w imię wolności". Towarzyszyły jej wystrzały.
W Warszawie w rocznicę Powstania Warszawskiego na trybunach pojawiła się olbrzymia sektorówka z symbolem Polski Walczącej i napisem: "To jest hołd dla tych, co noszą blizny, dla tych, co przelali krew w imię Ojczyzny". Udział zarówno kibiców Legii, jak i Polonii w corocznych obchodach rocznicy Powstania nikogo już nie dziwi. Wśród kibiców Legii działa grupa "Old Fashion Man Club" (Klub Staromodnych Ludzi), która uszyła sobie flagę z przekreślonym sierpem i młotem oraz podpisem "Better Dead Than Red". Przy okazji meczu z pochodzącym z "czerwonego" Doniecka Szachtarem, na trybunach pojawił się transparent z przekreślonymi sierpem i młotem oraz czerwoną gwiazdą. Kibice Legii nawiązali współpracę z kombatantami, a także Stowarzyszeniem Przyjaciół Powstania Warszawskiego. Przed uroczystościami rocznicowymi źli kibole porządkują zaniedbane groby poległych, pomagają też chorym uczestnikom Powstania. Znicze i wiązanki składają, bez rozgłosu, w ok. 100 miejscach je upamiętniających.
Kibice Radomiaka brali z kolei udział w obchodach radomskiego Czerwca '76. Z flagą "Radom '76 - pamiętamy te czerwcowe dni, ulice skąpane we krwi, bohaterstwo robotników, o wolnej Polsce sny".
Podobne sygnały o absolutnie oddolnych i spontanicznych działaniach dochodzą z całego kraju. Dwa miesiące temu, 11 listopada, w Święto Niepodległości, delegacje kibiców uczestniczyły w jego obchodach w całym kraju, od wielkich miast po mniejsze miejscowości. Kibice Jagiellonii i wywiesili na meczu wielką flagę z Józefem Piłsudskim. Stowarzyszenie Kibiców ŁKS zorganizowało festyn dla dzieci i rodziców. W Trójmieście w paradach z okazji święta wzięli udział kibice Arki Gdynia, Lechii Gdańsk i Wybrzeża Gdańsk. W Słupsku kibice tamtejszego Gryfa odpalili w czasie uroczystości race. W czasie obchodów poznańskich przemawiał przedstawiciel kibiców Lecha. Powiedział, że wśród kibiców tej drużyny, która swój początek miała w odrodzonej Rzeczpospolitej jest "wielu potomków Wielkopolan, którzy czynem i bronią dowiedli, że są warci Polski i Polska jest ich warta [...]. Oddając cześć bohaterom walki i pracy niepodległościowej; wierzę, że Wielkopolanie i lechici nie zawodzą Ojczyzny dnia powszedniego i nie zawiodą w godzinie próby, bo oba te egzaminy zdawali w historii najnowszej celująco". Kibiców nie zabrakło też 13 grudnia pod willą gen. Jaruzelskiego.
Jednocześnie po 2005 r. osłabła, choć z pewnością nie wszędzie, nienawiść między kibicami poszczególnych drużyn. Nawet relacje z ustawek - umawianych między kibicami bójek na pięści, bardziej przypominają teraz sportowe sprawozdania, gdzie docenia się honorową postawę przeciwnika.
Rzecz jasna do niemiłych wydarzeń zapewne jeszcze dojdzie niejeden raz. Niewykluczone, że kiedy jakiś chuligan zginie w czasie bijatyki, media napiszą, że współwinni tego są autorzy tekstów takich jak ten. A nie ci, którzy zamiast zmieniać ten ruch w dobrym kierunku, piszą o nim bzdury, spychając go na kryminalny margines.
Że chłopaków naszła nagła transformacja
"Pytasz do czego zmierzam / Moment już wyjaśniam / Że chłopaków naszła nagła transformacja / Pytasz jaka przemiana, co nie zauważasz / A kto w lidze rugby na sportowo się naparza / Co nie zauważasz, pytasz jaka przemiana / A kto po boisku za piłką gania" - rymuje raper rodem z poznańskiego "kotła", człowiek, który nie był w latach 90. autorem pacyfistycznych tekstów, a wręcz przeciwnie.
To właśnie jego cytowana piosenka "Rugbyści" przyczyniła się do tego, że wśród kibiców wielu klubów nastała moda na rugby, sport dla "twardych zawodników", którzy walczą nie na trybunach stadionu, a na boisku. Jeśli ktoś chciałby naprawdę zmieniać pozytywnie ruch kibicowski, to oczywiście nie zakazami, policją i medialną propagandą, bo to przyniesie zawsze skutek odwrotny od zamierzonego. Lecz wspólnie z tymi, którzy z niego są, wyznają jego wartości i cieszą się w nim autorytetem.
Jakieś parę miesięcy temu idąc na zakupy, napotkałem wspomnianego rapera, który za chwilę miał grać koncert w jednym z poznańskich klubów. Siedział na ławce z grupką chłopaków z osiedla. Dwaj z nich pokłócili się i silniejszy uderzył słabszego. Usłyszał od rapera: "Jeśli jesteś z ulicy, to przede wszystkim powinieneś umieć rozmawiać z ludźmi. To jest podstawa. I nie uderzysz kogoś, kto jest młodszy, słabszy i wiesz, że ci się nie postawi". Zapewniam, że chłopaki
zapamiętały to znacznie lepiej niż wszystkie medialne kazania dyżurnych moralistów.
Autor: Piotr Lisiewicz
|
Srbijo - Izvinjavamo se za našu prodajnu kurevsku vladu
Szczecinska Brac
"Ale któż ze zwykłych ludzi pomyślałby, że to właśnie ci stadionowi chuligani i bandyci w szalikach jako pierwsi poszliby walczyć za Ojczyznę, gdyby taka przyszła potrzeba? To właśnie ludzie cechujący się tak wielkim patriotyzmem broniliby kraju..."-JKM
|
|