Piątek, 22 Luty 2013 07:00
Nowy prezes Legii Warszawa. Człowiek wcześniej w środowisku piłkarskim kompletnie anonimowy. Za to w tym biznesowym jak najbardziej znany. Gość o innym charakterze niż ci, którzy dotychczas byli zapraszani do redakcji „
N" na debaty. Wyluzowany, nie boi się wyłożyć kawy na ławę, uzbrojony w telefon komórkowy i tablet, ale bez krawata. Nawet bez garnituru. Ktoś zupełnie inny od tych, o których mówią: działacz piłkarski.
- Etap garniturów i krawatów mam za sobą. Właśnie całkiem niedawno go zakończyłem - mówi Bogusław Leśnodorski. - Ale jeszcze wcześniej ze sportem byłem związany całkiem mocno. Chodziłem do szkoły podstawowej o profilu sportowym, która specjalizowała się w pięcioboju nowoczesnym na warszawskim Żoliborzu. Na fortach Bema więc trochę życia spędziłem. Rodzice nie zgodzili się jednak, abym poszedł do liceum sportowego, dlatego trafiłem do Zamoyskiego, tyle że permanentnie chcieli mnie z tej szkoły wyrzucić, bo zajmowałem się innymi sprawami - grałem w ręczną, kosza, jeździłem na nartach. W końcu rodzice zdecydowali, że wyślą mnie do Stanów Zjednoczonych, bo inaczej nie skończę żadnego liceum. Pojechałem, tam grałem z kolei w futbol amerykański, dostałem stypendium, a w wieku 17 lat zdałem maturę. Wróciłem do Polski, ale z pomysłem ponownego wyjazdu do Stanów. Na studia. Tak się jednak złożyło, że mój dziadek był dziekanem Wydziału Prawa na Uniwersytecie Warszawskim, pochodzę z prawniczej rodziny, więc babcia mnie poprosiła, żebym spróbował w tej Polsce zostać i pójść właśnie na prawo. Poszedłem zatem, ale okazało się, że nie ma tam żadnych obowiązkowych zajęć: o, to dla mnie szkoła, tu się odnajdę - pomyślałem. Na czwartym roku skończyłem studia, też dość w miarę szybko, a w międzyczasie dwukrotnie oblałem egzamin z... książki, którą napisał dziadek, i babcia chyba z pół roku się do mnie nie odzywała. Założyłem kancelarię, która miała być tylko dodatkiem do jeżdżenia na nartach. Ale z roku na rok biznes się rozrastał, zatrudnialiśmy prawie 100 osób. I w końcu doszedłem do momentu, w którym znałem już wszystkie pytania i wszystkie odpowiedzi. Wstajesz rano, zarabiasz te pieniądze, tylko kwoty są coraz większe, właściwie jest...
- ...trochę nudno.
- Trochę tak. Co prawda był taki moment na rynku, że mogliśmy z kancelarii zrobić coś na kształt korporacji prawniczej, ale wiadomo, że wtedy to już nie byłoby to, bo stracilibyśmy na jakości, nie znalibyśmy zatrudnionych ludzi, nie byłoby to fajne. Dlatego zdecydowaliśmy się zostać na poziomie tych 100 osób, byliśmy taką firmą rodzinną, kto do nas przychodził - zostawał. Doszliśmy w końcu do punktu, mniej więcej rok temu, że wielu tych ludzi, którzy się z nami wychowywali i pokończyli aplikacje, zdało egzaminy adwokackie i radcowskie i zostało naszymi wspólnikami. A ja doszedłem do wniosku, że to jest najlepszy moment, żeby sobie zrobić rok przerwy. Mam dość silną osobowość, więc najlepiej dla wszystkich byłoby, jeśli na jakiś czas usunąłbym się w cień - niech oni się sami zderzą z życiem. Tak też zrobiłem, miałem wyjechać na rok na narty. W międzyczasie robiłem wiele innych rzeczy, inwestowałem pieniądze, siedziałem w różnych radach nadzorczych, ogólnie chodziło o biznes. Wszystkie osoby odpowiedzialne biznesowo za Legię są członkami Polskiej Rady Biznesu. I ja też jestem. Dlatego zdążyliśmy się poznać przez te lata i wiedziałem, że Legia jest dla nich kłopotem. To jest wszędzie tak, że gdziekolwiek pójdziesz, tam wszyscy znają się na piłce. Każdy wie, gdzie jakiś piłkarz ma grać, co trzeba zrobić, żeby było dobrze, i tak dalej (śmiech). No i ja też uczestniczyłem w tych dyskusjach. Też mi się wydawało, że wiem wszystko. Ale najłatwiej mówić, a trudniej zrobić. W końcu okazało się, że od wiosny zeszłego roku szukają kogoś, kto by został tym prezesem. Od słowa do słowa zdecydowałem się wystartować w konkursie, bo podejście do tego wyboru było bardzo profesjonalne. Przygotowywałem się kilka miesięcy. I całkiem poważnie wygrałem ten konkurs. Bez żartów.
(...)
- Wracając do Legii, jaką atmosferę zastał pan wewnątrz klubu?
- To był dla mnie chyba największy szok. Dużo osób trafiło do Legii, powoływane były kolejne zarządy, potem odwoływane, ale żeby nie robić tym ludziom za dużej przykrości, zostawali jako pracownicy. Masa ludzi, w cudzysłowie mówiąc z różnych ekip, pozostająca w różnych relacjach. Ale to się zmienia. Do Legii przyszedłem w grudniu, na święta Bożego Narodzenia pojechałem do Zakopanego. Tam akurat było sporo młodych zawodników Legii. Spędziłem z nimi sporo czasu, pogadałem. Dla mnie to był wstrząs. Nagle się okazało, że Dominik Furman mówi do mnie: szefie, wie pan co, ja to mam jedno marzenie, gdybym po roku czasu mógł dostać dres z moim numerem. Albo mówią: my jeździmy na mecze autokarem Polonii Warszawa. Ja pytam: jak to? A oni: Bo ten facet, co z nami jeździ jest kibicem Polonii, i on nam wynajmuje autokar, ale tylko wtedy, jak Polonia go nie używa. A jak akurat zespół z Konwiktorskiej go używa, to my dostajemy taki stary i kiepski. Wyobrażacie sobie panowie taką sytuację? To wcale jednak nie koniec, bo gość na koszulkę Polonii zakłada dres Legii. Słowo daję. Jak o tym myślisz, to ci się wydaje, że to nie może być prawda. Ogólnie więc zespół za ludźmi z biura nie przepadał. Syf. Z drugiej jednak strony, co im się dziwić, skoro w biurze każdy ma telewizor w pokoju, a w szatni u piłkarzy ze względu na oszczędności przez dwa lata telewizora nie ma. I przed meczem nie mogą nic obejrzeć.
- Jest szansa, że Legia zacznie funkcjonować jak poważne kluby w Europie? Chodzi tu na przykład o budowę ośrodka szkoleniowego.
- Musi tak być.
- Każdy prezes Legii przed panem mówił to samo.
- Czyli też jestem skazany na zagładę? Mimo to będę próbował. Inna sprawa, że w Warszawie nie jesteśmy w stanie doprosić się o kawałek terenu pod budowę. Podkreślam jednak, że Legia powinna być ogólnopolskim brandem.